czwartek, 17 grudnia 2015

Przepraszam...

Z ogromną przykrością oświadczam, że muszę zawiesić bloga.
Zostanie wznowiony najprawdopodobniej w wakacje. Przepraszam, że robię to po tak długiej nieobecności, ale myślałam, że dam radę - nie dam. Do tego opowiadania potrzebna jest masa pracy i dużo więcej czasu niż na mojego drugiego bloga, dlatego więc muszę was opuścić.
Wiem, że była Was garstka, ale cieszę się nawet z tego.

Oto to, co dałam radę do tej pory napisać:
Jeszcze raz przepraszam ♥

Rozdział 5 „Ciocia Sarah”
     Wysiedliśmy na skromnej stacji wyłożonej brukiem. Pociąg wolno ruszył dalej wydobywając z siebie gwizdy, parę i głośny, równomierny stukot dudniący w moich uszach. Naprzeciw nas znajdował się podłużny budynek z ciemnego drewna, przy którym stały trzy ławki oddalone od siebie o kilka metrów. Mocno zacisnęłam palce na uchwycie wyblakłej torby podróżnej. Przeszedł mnie nieprzyjemny, zimny dreszcz. Wzięłam głęboki oddech mający na celu choć chwilowe uspokojenie. Drake także się denerwował. Jedynie słodka, mała Hope skakała z nóżki na nóżkę z radosnym uśmiechem na bladej twarzyczce nie mogąc doczekać się nowych zakamarków do odkrycia. Całą podróż przespała Drake’owi na kolanach mrucząc coś od czasu do czasu pod nosem, więc teraz tryskała energią.
     Rozejrzałam się powoli, całą wioskę otaczały gęste, sosnowe lasy. Zaczęliśmy iść wzdłuż budynku. Potem zaszliśmy na szosę. Po obu stronach piaszczystej drogi wznosiły się drewniane domy jednorodzinne otoczone wonią letnich kwiatów i owoców. Nie czuć tu było wojny i strachu, jakby cierpienie i ból nie miały tu dostępu, jakby ten teren był otoczony jakąś magiczną siłą. Podmuch letniego, ciepłego wiatru ochoczo poruszał pojedynczymi kosmykami moich brązowych włosów wychodzących z warkocza. Odetchnęłam głęboko prażąc twarz w południowych promieniach słońca. Ptaki cudownie śpiewały nadając tej przepięknej scenerii uroku. Nagle poczułam jak Hope puszcza moją rękę. Spojrzałam w jej stronę ściągając brwi, ale po chwili uśmiechnęłam się spokojnie. Dziewczynka podbiegła niezdarnie do motyla siedzącego na jednym z purpurowych kwiatów. Machał wolno swoimi cytrynowymi skrzydłami przypominającymi nieco liście. Hope zaciekawiona stworzeniem stopniowo zwalniała aż w końcu stanęła w bezruchu kilkanaście centymetrów od stworzenia zafascynowana jego widokiem. Powoli zbliżyła się do owada i przykucnęła obok niego po czym uśmiechnęła się delikatnie i lekko przechyliła głowę oglądając go z każdej strony. Zawiał wiar, a motyl prowadzony jego podmuchem uniósł się w powietrze i delikatnie poruszał swoimi skrzydłami lecąc niezgrabnie. Pomyślałam wtedy, że jesteśmy podobni do tego motyla.
     Hope wróciła do nas roześmiana wyrywając mnie z zamyślenia. Chwyciła moją dłoń i ruszyliśmy przed siebie. Skręciliśmy w małą dróżkę i szliśmy nią przez jakiś czas. Byłam oczarowana pięknem wioski, które puszyło się w świetle letniego słońca. Z ogrodów dochodził dźwięk zapracowanych trzmieli oblepionych pyłem i rozkoszny, delikatny trzepot motylich skrzydeł, które widziałam za każdym razem gdy przymknęłam powieki. Powietrze wypełniała woń kwiatów, które cieszyły oczy swoimi bladymi, krwistymi, purpurowymi, pomarańczowymi, fioletowymi lub bordowymi płatkami rozkładającymi się w stronę promieni słonecznych.
     Lato w pełni...
   Dotarliśmy do dużego, drewnianego domu na skraju lasu. Szum wysokich sosen przyjemnie wypełniał moje uszy. Obok budynku rozpościerał się najpiękniejszy ogród jaki widziałam. Purpurowe kocanki, śnieżne, delikatne konwalie, lilowe i błękitne kosaćce, fioletowe kosmosy-onętki, białe margarytki, perłowe jeżówki, żółty i pudrowy łubin, fioletowe i brzoskwiniowe goździki, lazurowo – fiołkowe astry – wszystko to stanowiło niezwykle wielobarwną i piękną kompozycję, na którą nie mogłam się napatrzeć. Bordowe Malwy pięły się obok brązowych, rzeźbionych okiennic. Zachwyt przepełnił mnie od środka. Oczy odtworzyłam najszerzej jak mogłam, by pochłonąć całe piękno ogrodu skąpanego w letnim słońcu. U brzegu brązowego, drewnianego płotu stał duży, purpurowy, fioletowy i biały podwójny bez. Zaraz obok wyrastała dumna Hortensja o cyjanowych (delikatny niebieski – dop. aut.) i fiołkowych kwiatach. Barwne motyle przemieszczały się jak piórka chwiejące się z każdym mocniejszym podmuchem wiatru do niewiadomego celu. Staliśmy tak chwilę podziwiając przepiękny obraz jaki się przed nami roztaczał. To było niesamowite. W końcu Drake powolnym krokiem ruszył w stronę furtki ciągnąc za sobą zapatrzoną w ogród Hope. Brunet wyjął haczyk z małej dziurki i odtworzył bramkę, która cicho zaskrzypiała. Ruszyłam za rodzeństwem. Szłam cała spięta wzdłuż budynku po wydeptanej ścieżce. Bałam się, że ciotka Drake’a nie będzie chciała mnie przyjąć. Ale nie byłabym wtedy na nią zła. W końcu nagle na jej głowę spada trójka dzieci, z czego jedno nawet nie jest z nią spokrewnione. Sama nie wiedziałam, czy byłabym w stanie przygarnąć cudze dziecko.
     Nagle moje rozmyślania przerwał kobiecy głos. Podniosłam szybko głowę. Przed nami stała średniego wzrostu kobieta z ciemnymi włosami uczesanymi w niskiego koka. Wycierała ręce o biały fartuch z różową koronką na brzegach.
-Witajcie moi kochani!- odparła serdecznie.
Drake jednak nie uśmiechnął się na jej słowa. Jeszcze bardziej się spiął, a Hope patrzyła ponuro na ziemię.
-Dzień dobry!- starałam się jakoś złagodzić sytuację.
-O, my się jeszcze chyba nie znamy – kobieta podeszła do mnie szybko i ujęła moją dłoń w swoje ręce – Jestem Sarah. – uśmiechnęła się ciepło.
-J- ja jestem Crystal...- odparłam niepewnie zaskoczona jej otwartością.
-Ciociu...- zaczął Drake na co kobieta zwróciła się w jego stronę puszczając już moją dłoń – Kiedy Crystal była mała zginęli jej rodzice. Przeszła pod opiekę ciotki i jej męża, którzy zginęli w trakcie nalotu na nasze miasteczko. Spotkaliśmy się zaraz po katastrofie. Nasza mama jest w szpitalu. Nie mamy gdzie mieszkać, nasz dom spłonął. –brunet przerwał i wziął głęboki oddech- czy przyjmiesz naszą trójkę do siebie?
Twarz kobiety wykrzywił grymas zaskoczenia. Patrzyła to na Drake’a, to na Hope, to na mnie. Staliśmy tak w niezręcznej ciszy modląc się w duchu, żeby Sarah nas przyjęła.
-Zgoda – odparła w końcu – będziecie mogli u mnie mieszkać aż wyzdrowieje wasza mama- dodała nadal poważnie, ale po chwili ciepło się uśmiechnęła. – chodźcie, akurat robiłam placki.
Ruszyliśmy za brunetką, przeszliśmy przez niewielki, drewniany taras z pięknie zdobioną ławką. W wejściu do domu wisiała niebiesko – biała zasłona, która wiedziona wiatrem falowała powoli. Weszliśmy do domu. W małym przedpokoju znajdowało się dużo butów o większych i mniejszych rozmiarach. Powyżej półki z butami znajdował się długi wieszak na kurtki skromnie zapełniony płaszczami, narzutkami i chustami. Weszłam przez niewielki próg do kuchni, w której unosił się przepiękny zapach. Wszędzie znajdowały się drewniane półki, na których stały kubki i wisiały różne, ręcznie robione ozdóbki. Usiadłam grzecznie za stołem łącząc nogi i prostując się. Zjedliśmy posiłek w ciszy. Na twarzy Hope zagościł uśmiech zaraz po tym, jak napełniła brzuch.
-Chyba powinna się położyć- powiedziała z uśmiechem Sarah patrząc na przymykajacą powieki Hope- Chodź moja droga – zwróciła się do mnie – pomożesz mi – dokończyła po czym wstała od stołu.
Podążyłam za nią z Hope przecierającą oczy u boku. Kobieta odtworzyła drzwi do małego pokoju, którego ściany były pomalowane na brzoskwiniowo i z szafy stojącej w rogu wyjęła gruby koc, kołdrę i poduszkę.  Położyliśmy małą spać i wróciliśmy do kuchni. Sarah była rzeczowa. Wydawało mi się, że jej wyraz twarzy się zmienił.
- W jakim stanie jest Twoja matka? -  zapytała brunetka upijając łyk herbaty.
Drake spuścił głowę, widziałam jak jego mięśnie stopniowo się napinają.
-Moja matka zmarła.
Oczy Sarah natychmiast się rozszerzyły. Zwiotczałą ręką natychmiast odstawiła kubek, z którego wylała się niewielka ilość napoju. Kobieta zbladła na twarzy.
-Ale... Ale jak to? Powiedziałeś.. Powiedziałeś coś innego.
-Dla dobra Hope- Drake uciął rozmowę i nawet nie spojrzał na ciotkę.
-Idźcie się przejść- powiedziała podenerwowana brunetka wodząc wzrokiem gdzieś po ścianach.
Wyszliśmy z domu najszybciej jak mogliśmy i próbowaliśmy uspokoić swoje przyśpieszone bicie serca na świeżym powietrzu. Chwilę staliśmy przy tej pięknej rzeźbionej ławce, a potem ruszyliśmy ścieżką w stronę lasu. Na dworze panowało przyjemne ciepło, które ochoczo oplatało moją skórę przypominając miękki koc podczas zimowych wieczorów.
     Nie mogłam skupić się na żadnej myśli, nie pozwalała mi na to ich ilość. Nie miałam żadnych domysłów. Po twarzy Drake’a widziałam, że także się martwił, ale nie śmiałam mu się dziwić. Za chwilę mógł się dowiedzieć, że on i jego siostra nie mają gdzie przespać nocy. Martwiłam się wtedy bardziej o rodzeństwo niż o siebie. Szliśmy w milczeniu, a każde z nas biło się z myślami. Spod naszych stóp co jakiś czas dochodził odgłos pękania suchych gałęzi. Korony drzew, które popychane podmuchem wiatru huśtały się na boki tworząc przepiękny i tajemniczy szum, wypełniał śpiew ptaków. Wszystko tworzyło doskonałą harmonię, którą żal było naruszać słowem. Starałam się wyłączyć myślenie, ale wracałam nieświadomie do tematu Sarah. Chciałam za wszelką cenę i wyciszyć, ale głowa mi pękała.

     Szliśmy tak bardzo długo. Nie pamiętam ile godzin, ale wiem, że gdy wracaliśmy złote słońce chyliło się ku zachodowi. Rozglądając się zauważyłam, że na skraju lasu wznosi się dość spore wzgórze, z którego na pewno pięknie jest oglądać zachody słońca. To była cudowna miejscowość, pełna niezwykłego uroku. Pamiętam, że bardzo chciałam tam zostać, jakby to był raj....