Moje dzieciństwo było jak jedna wielka
tęcza. Mieszkałam w sporej wiosce o malowniczych zachodach i wschodach słońca
rozciągających piękną paletę barw na błękitnym niebie. Ptaki zawsze radośnie
ćwierkały nad ranem jakby rozbudzając wszystko do życia.
Moi rodzice nie byli zbyt biedni, ale nie
byli też bogaci, więc nawet nie myśleliśmy o tym, że mamy zbyt mało czy dużo
pieniędzy. Po prostu były i już. Pozatym jako pięcioletnia dziewczynka nie
interesowałam się zbytnio finansami moich rodzicieli.
Mój tata pracował jako architekt i
zarabiał na tyle wystarczająco, że mama mogła siedzieć w domu. Zajmować się
dzieckiem i domem. Pamiętam jej zawsze łagodny i ciepły uśmiech jakim mnie
obdarowywała.
Mama miała ciemnobrązowe, długie włosy,
które zwykle splatała w luźny warkocz i przekładała przez ramię. Jej błękitne
oczy błyszczały szczęściem. Rzadko kiedy przyćmiła je fala łez. Moja
rodzicielka miała kobiecą figurę i była szczupła. Zawsze patrzyłam na nią z podziwem, była dla
mnie ideałem i miałam nadzieję, że kiedyś będę tak piękna jak ona.
Tata pracował przez cały tydzień do
późnych godzin, więc rzadko kiedy mogłam ujrzeć choć na moment jego twarz. W
sobotę rano, gdy tylko odtworzyłam swoje małe, ciekawskie oczka, biegłam co sił
w nogach do sypialni rodziców, z trudem otwierałam drzwi i kładłam się między
mamę i tatę przy czym trochę ich wybudzałam. Zawsze mocno przytulałam się do
taty, bo to za nim najbardziej tęskniłam po całych pięciu dniach udręki, które
dla dziecka były jak nieskończoność. Kiedy tylko tata unosił powieki, a jego
oczom ukazywał się obraz małej dziewczynki tulącej się do jego torsu, na jego
usta wkradał się delikatny uśmiech. Zawsze wtedy szczelniej przykrywał siebie i
mnie kołdrą, a potem odwzajemniał uścisk i zamykał oczy ciągle się uśmiechając.
Mama wtedy zazwyczaj wstawała z łóżka i szła do kuchni bez słowa mając ochotę
mnie jednocześnie zabić za tak wczesną pobudkę jaką im szykowałam i kochać za
to, że jestem tak dobrym dzieckiem. Mogliśmy tak z moim kochanym tatą leżeć
cały dzień, ale po pewnym czasie zawsze przychodziła mama.
-Śniadanie!-
krzyczała, choć jej głos i tak brzmiał słodko.
Tata
wtedy przekręcał się na plecy, rozciągał się, ziewał, a po pewnym czasie
wstawał biorąc mnie na barana i zbiegając pędem ze schodów.
-Tom.
Mówiłam ci, żebyś tak nie robił.- odparła bardzo poważnie mama jedną rękę
opierając na biodrze, a drugą unosząc z łopatką do naleśników w dłoni.
-Oj
dobrze, już dobrze-tata postawił mnie na ziemię- kochanie moje.
Tata
zbliżył się do mamy, objął ją w pasie, a ona zaczęła się głośno śmiać. Zawsze
lubiłam patrzeć na czułości rodziców, wydawały mi się naturalne.
-Już
nie będę Jane....- odparł tata przerywając sobie krótkimi i głośnymi
pocałunkami w szyję mamy.
Moja
rodzicielka z ogromnym uśmiechem odparła:
-dobrze...-
i zaczęła znów głośno się śmiać patrząc ku górze. Nagle uśmiech zszedł jej z
twarzy i pociągnęła nosem.- Naleśniki!- zawołała głośno, wyrwała się z objęć
taty, chwyciła patelnię i pobiegła do zlewu, nad którym za chwilę uniósł się
pióropusz pary- do stołu, ale już!- krzyknęła niezadowolona wskazując palcem na
miejsce poza kuchnią.
Ja
i tata spuściliśmy głowy i udaliśmy się do jadalni pewni, że przegraliśmy już
tą bitwę.
W niedziele prawie zawsze gdzieś
wychodziliśmy. Do kina, teatru, restauracji. Rodzice byli wtedy bardzo
szczęśliwi. Ja z resztą też, bo kiedy ma się pięć lat wyjście pięć kroków od
domu jest czymś wspaniałym i bardzo podniecającym.
Tak mijał cały tydzień i wszystko
zaczynało się od nowa.
Oczywiście do czasu. Gdy miałam osiem lat
moi rodzice zmarli w pożarze ich własnego domu, podczas gdy ja byłam u cioci Nancy
na wyjeździe. Znaleziono ich martwych, zwęglonych w łóżku, przytulonych do
siebie z uśmiechem na twarzach.
Od tamtej pory już na stałe mieszkam u
ciotki. Jest ona młodą, dwudziestoośmioletnią kobietą. Ma narzeczonego, którego
bardzo kocha. Jest wysoki, ma ciemne włosy, szare oczy i jasną karnację.
Uchodzi za przystojnego mężczyznę choć jak dla mnie nie może równać się urodą z
moim tatą, który był wysokim, postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną z ciemną
karnacją, brązowymi włosami i piwnymi tęczówkami, które niejednokrotnie zlewały
się ze źrenicami nie pozwalając się odróżnić.
Rano oni wychodzą do pracy, ja do szkoły.
Ciocia wraca o 14:00, zawsze wcześniej ode mnie. Ja i Ethan wracamy do domu
zazwyczaj o tej samej porze, czyli o 15:30. Na stole czeka już na nas pyszny
obiad, jaki przygotowuje Nancy. Po tym jak ucieszymy nasze burczące brzuchy
ucinamy sobie krótką pogawędkę na temat minionego dnia. Opowiadamy co stało się
smutnego, śmiesznego, dobrego, żenującego. Siedzimy tak przy stole zazwyczaj do
16:15. Wtedy każdy rozchodzi się do swoich obowiązków, czego zazdroszczę
dorosłym, bo oni nie mają prac domowych.
Lubię Ethana, jest miły, przyjazny, a
razem z moją jasnowłosą, ładną ciocią stanowią śliczną parę. Nie trzeba się mną
już opiekować tak jak kiedyś. Mam 14 lat i większość rzeczy robię sama, często
pomagam w domu, bo chcę się odwdzięczyć za to, że ciocia mnie tu przyjęła.
Gdyby nie to, zapewne wylądowałabym w sierocińcu, a tam wszystkie dzieci są tak
samo ubrane i tak samo pozbawione miłości. Rzadko kiedy zdarza się miła pani opiekunka.
Są to zazwyczaj podstarzałe, zgorzchniałe i wredne kobiety bez serca. Dzieci
które tam trafiają zazwyczaj po ukończeniu osiemnastu lat są wykopywane poza
sierociniec, by nie wyjadały już zapasów i nie marnowały wody, bo przecież są
już pełnoletni i mogą sobie sami poradzić. Niestety młodzi ludzie nie znają
wtedy świata, większość z nich się stacza za co inni obwiniają statut sieroty a
nie- sierociniec.
Cenię w Ethan’ie i Nancy to, że nawet nie
próbują być dla mnie rodzicami. Są dla mnie jak ciocia i wujek, a czasami
bardziej jak brat i siostra. Żartujemy, śmiejemy się, a w naszym domu panuje
radosna atmosfera.
Urodziłam się 12 Marca 1927 roku. Byłam
przeuroczym dzieckiem o dużych oczach i pulchnych rączkach często wyciąganych w
stronę mamy. Wszyscy sądzą, że jestem bardzo dojrzała jak na swój wiek i dużo
doroślejsza od swoich rówieśników. Czasem kiedy patrzę na ich zachowanie
pozostaje mi tylko pokręcić głową. Nie mam przyjaciółki, co najwyżej koleżankę.
Jestem bardzo pilna w nauce i mam najlepsze wyniki w klasie.
Pewnego dnia siedziałam już w swoim pokoju
i czytałam chyba po raz setny tą samą, ulubioną książkę, kiedy weszła Nancy.
-Masz
wszystko?
Oderwałam
się od czytania i spojrzałam w stronę ciotki, która stała w drzwiach rękę
opierając na białej futrynie.
-Yhm.-
potwierdziłam i wróciłam do czytania.
-Sprawdzałaś?
-Nie,
ale mam!- nieco podniosłam głos i się zdenerwowałam. Czy musi po raz setny
pytać o to samo?!
-Nie
dyskutuj tylko sprawdź!
-Yyyyyy...-
wydałam pomruk niezadowolenia i zrobiłam zniesmaczoną minę.
-Kochanie...-
Nancy podeszła do mnie i położyła mi dłoń na plecach- wiesz, że to dla twojego
dobra....- zapadła chwila ciszy przerywana tylko brzdąkaniem w dużym plecaku –
ja codziennie sprawdzam i jakoś nic mi się nie stało- zakończyła delikatnie i
podniosła się.
-Wiem
ciociu. Przepraszam- nie wiem co we mnie wstąpiło. Nigdy nie podniosłam na nią
głosu.
Ale
to nie zmienia faktu, że bardzo nie lubiłam sprawdzać codziennie zawartości
plecaka choć nic nie wypakowywałam. Bo przecież czemu miałabym to robić? Żeby
zjeść ohydny, suchy chleb albo twarde herbatniki?
Tak, mój okres młodości, dojrzewania,
kiedy to powinnam szaleć i biegać z chłopcami, przypadł na największy konflikt
zbrojny w historii ziemi- drugą wojnę światową. Każdy na wiosce (nie wiem jak
jest gdzie indziej, bo nie mamy kontaktu z ludźmi mieszkającymi dalej niż 15
kilometrów od nas. Wojna to nie czas na podróże) plecak z kilkoma ubraniami,
jedną parą butów, płaszczem, kocem, karimatą i, co najważniejsze, jedzeniem. Te
plecaki są naprawdę ogromne i nadzwyczaj pakowne. Są po to, żeby w razie nalotu
(które ostatnio zdarzają się często) zabrać część rzeczy potrzebnych do
przeżycia, bo możliwe, że po wyjściu ze schronu okaże się, że nie mamy dokąd
wracać. To straszne, wszyscy żyją w ciągłym stresie i czuwają całą noc, by nie
spłonąć żywcem. Żadna noc odkąd skończyłam dwanaście lat nie była spokojna.
Wszyscy wpół czuwali, wpół spali, by chodź chwilę odpocząć. Ale nigdy nikt nie
znał godziny ani dnia nalotu. Co najwyżej przyszły do nas wieści, że samoloty
zbliżają się do nas i mogliśmy się nieco lepiej przygotować. Ale i tak co
mogliśmy zrobić? Co najwyżej pochować wcześniej jedzenie i wziąć kołdry do
schronu. Nic pozatym.
Pewnego dnia z trzech głośników przy
głównej alejce znów rozbrzmiał alarm mrożący krew w żyłach i napawających
wszystkich strachem. Każdy nerwowo zaczął się rozglądać. Złapałam plecak i
wypadłam jak oparzona z pokoju spotykając po drodze biegnącą ciocię.
-Kochana!
Zapomniałam spakować aktów urodzenia i dokumentów! Nie zdążę!- mówiła
pośpiesznie.
-Więc
ja schowam jedzenie, a Ty pakuj dokumenty. Spotkamy się w schronie.
-Na
pewno?- upewniła się Nancy.
-Na
pewno.- kiwnęłam głową i lekko się uśmiechnęłam po czym popędziłam na dół po
schodach.
Wpadłam
do kuchni, chwyciłam skrzynkę i napakowałam tam konfitur, chleba, sera i mięsa.
Plecak zostawiłam przy blacie. Chwyciłam skrzynię i z trudem zaniosłam ją do
ogrodu, gdzie po paru krokach przykucnęłam. Odtworzyłam drewnianą klapę i moim
oczom ukazał się dość głęboki dół. Nie zastanawiając się długo włożyłam
tam zawartość skrzynki i zamknęłam
drzwiczki na kłódkę, do której klucz schowałam do plecaka gdy tylko wróciłam do
domu. Sprawdziłam szybko czy okna są zamknięte, chwyciłam plecak i w drodze do
drzwi pokonanej biegiem go założyłam. Zamknęłam dom na klucz, który także
schowałam do bocznej kieszonki i spojrzałam w niebo. Na naszą wioskę leciał grad
bomb zapalających.
-Za
późno...- wyszeptałam do siebie.
Skończyłam
wiązać but i popędziłam w stronę schronu. Nagle przede mną spadł zapalony słup.
Przeskoczyłam go i mknęłam czym prędzej na policzkach czując nieznośne ciepło,
które zdawało się przypalać mi skórę. Sprawnie przebierałam nogami aż wreszcie
zatrzymałam się, bo mój wzrok przykuła bomba zapalająca lecąca wprost na mnie,
a były one bardzo duże. Serce zaczęło mocniej bić. Musiałam w ciągu kilku
sekund zdecydować: biec do schronu i narażać życie czy uciekać. Bardzo się
przestraszyłam. Zaczęłam się cała trząść i odtworzyłam szeroko wypełnione
strachem oczy. Noga nie chciała drgnąć w żadną stronę, a ja musiałam podjąć
decyzję! Starałam się jak najszybciej przeanalizować zalety i wady drugiej opcji.
Tętno szaleńczo przyśpieszyło, a po policzkach spływał pot. Jak widać
zastanawiałam się zbyt długo, bo ktoś pociągnął mnie mocno za nadgarstek i
zaczął szybko biec nie puszczając mojej ręki. Był to chłopak wyższy ode mnie z
siostrą na plecach przywiązaną do nich chustą.
OMG! Tyle emocji na raz. Bardzo podoba mi się ta historia. Smutek i radość towarzyszą mi w czytaniu, ale i też ciekawość. Kim jest ten chłopak. ...
OdpowiedzUsuńJeju... Bardzo smutno mi było jak rodzice zginęli... Nancy i Ethan wyglądają na naprawdę fajne wujostwo i dobrze, że nie zepsuli jej psychiki twierdząc, że są rodzicami głównej bohaterki. Szkoda, że teraz się rozdzielili, ale może to i dobrze? Zginęłaby jeśliby dłużej tam stała zastanawiając się co zrobić... Ale kim jest ten chłopak?
OdpowiedzUsuńTrochę przeszłości. Rozdział napisany w bardzi przyjemny do czytania sposób. Podobają mi się dotychczasowe wątki. Główna bohaterka pozostawia niedosyt jeśli chodzi o opisy jej samej. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie ich więcej. Podziwiam cię, za wybranie takiego tematu jak II wojna światowa... Gdy czytałam ten rozdział, przypomniałam sobie o "Złodziejce książek", która wpadła mi w ręce rok temu. Myślę, że ta historia będzie równie pouczająca, ciekawa i prawdziwa...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i weny życzę :)