poniedziałek, 27 lipca 2015

Rozdział 2 "Co się stało?"

     Bomba zapalająca uderzyła z hukiem w ziemię, a po moich plecach przeszedł powiew ciepłego wiatru, który nieco popchnął mnie do przodu. Biegliśmy w jakimś nieznanym mi kierunku. Żwir, którym była wyłożona droga, chrzęszczał pod nogami, a policzki piekły od gorąca. Pomarańczowe języki łapczywie pochłaniały kolejne budynki nie oszczędzając żadnego domu. Drzewa płaczliwie zrzucały kolejne gałęzie. Cała wioska zdawała się być pogrążona w rozpaczy, w przeraźliwym szlochu. Ludzie biegli w różnych kierunkach niekiedy zderzając się ze sobą lub upadając na ziemię. Wszyscy próbowali ratować swój dobytek, gasić pożar. Wybiegliśmy z wioski i udaliśmy się w miejsce, gdzie kiedyś płynęła rzeka. Chłopak cały czas trzymał mnie lewą ręką za nadgarstek, ale ani razu się na mnie nie spojrzał. Teraz mogłam zobaczyć twarz mojego wybawcy. Chłopak puścił moją rękę i odwrócił się w moją stronę. To był Drake (czyt. Drejk). Znałam go z widzenia, był ode mnie o rok starszy i mieszkał kilka domów dalej. Nigdy nie zamieniliśmy słowa, czasem tylko wymienialiśmy się spojrzeniami. I pewnie większość z Was pomyśli, że zaraz potem chłopak wykrzyczał słynną formułkę „Oszalałaś?! Przecież mogłaś zginąć!”. Jednak tak nie było i wcale nie wydawało mi się to dziwne. Zarówno ja jak i On doskonale wiedzieliśmy, że byłam w stanie zagrożenia życia. Wiedzieliśmy, że pewnie nie ruszyłabym się z miejsca i wiedzieliśmy, że Drake mnie ocalił, a więc nie było o czym rozmawiać. Chłopak odwiązał chustę i postawił małą, na oko czteroletnią dziewczynkę na ziemi. Przysiedliśmy ciężko na trawie i wyrównywaliśmy oddechy.
-Dziękuję..- wyszeptałam.
Dziecko wtulało się usilnie w starszego brata.
-Tu będziemy bezpieczni- zwrócił się do dziewczynki.
-Gdzie mamusia?- zapytała mała.
-Oczywiście, że w schronie... Przetrwa nawet ćwierć tonową bombę...- odpowiedział pewnie Drake.- No już.... spokojnie- przytulił siostrę- przyprowadziłem Ci dziewczynkę do zabawy- odparł miłym, ciepłym głosem, a na koniec wskazał na mnie wzrokiem.
Gdy tylko dziecko usłyszało o nowej koleżance odwróciło głowę i zaczęło zmierzać w moją stronę. Natychmiast się uśmiechnęłam. Dziewczynka miała włosy w kolorze jasny blond uczesane w dobieranego warkocza. Jej duże, błękitne oczy wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Czterolatka była nieco pulchna, zresztą tak jak każde dziecko w tym wieku. Dziewczynka była ubrana w luźne, cienkie, niebieskie spodnie ściągane na kostkach, białą, przewiewną bluzeczkę, a na to niebieską narzutkę z kapturem w kwiatki wiązaną pod szyją.
-Witaj...- zaczęłam przyjaźnie- jak masz na imię?
-Hope (czyt. Hołp)- odpowiedziała niepewnie.
-Masz piękne imię- ukradkiem zerkałam na Drake’a, który wtedy stał z rękoma opartymi na biodrach i namalowanym szerokim uśmiechem na twarzy.
Chłopak ruszył w stronę dziewczynki i wziął ją na ręce tak, by nadal mnie widziała.
-Nie...!- odparła pewnie i nieco się szarpała. Po chwili wyciągnęła pulchne rączki w moją stronę, a ja z uśmiechem przystałam na jej propozycję.
Wstałam i wzięłam Hope na ręce, a ona odwdzięczyła mi się słodkim, dziecięcym, szczerym śmiechem, który wydobył się z małych, wąskich ust.
-A Ty jak masz na imię..?- zapytał niepewnie Drake.
-Crystal (czyt. Kristal).
Chłopak kiwnął głową z lekkim uśmiechem.
-Ja jestem...- kontynuował.
-Drake.- przerwałam mu nie odrywając wzroku od bawiącej się moimi brązowymi włosami dziewczynki.
Chłopak podrapał się nieco zbity z tropu po głowie.
-Chodźcie...- powiedział i wyciągnął ręce, by wziąć na nie Hope, ale ta kategorycznie odmówiła.
Przeszliśmy kawałek i moim oczom ukazało się wysokie, zielone wzgórze, na którym stał rząd ludzi obserwujących ich palące się domy i opłakujących swoich bliskich. Wdrapaliśmy się na wzniesienie. Słychać było donośne rozmowy.
-Zrzucali dwa razy! Pożar nie do ugaszenia! Chcesz zalać ogień wodą, a tylko roznosisz naftę...- dało się słyszeć głos jakiegoś chłopaka, który rozmawiał z grupką mężczyzn.
Stanęliśmy daleko od zgromadzenia, gdzie tłum zdecydowanie się przerzedził.
Chłopak przyglądał mi się uważnie, nieco ściągając brwi. Miał w oczach strach i troskę, które wydawały się kłócić o miejsce.
     Drake był postawnym, szczupłym, dobrze zbudowanym chłopakiem o brązowych włosach, opalonej skórze i ciepłych, piwnych oczach. Był ubrany w zielone spodnie i płaszcz razem przypominające mundur, a całość dopełniała wojskowa czapka. Chłopak miał radosny wyraz twarzy. Na nogach widniały dobre, czarne glany. Drake był bardzo miły i dużo pomagał w opiece nad swoją młodszą siostrą, która go uwielbiała.
     Odwróciłam się w stronę tłumu i podeszłam nieco bliżej. Mała nawet nie zwróciła uwagi na palącą się wioskę, do której teraz była odwrócona plecami. Drake poszedł w moje ślady. Wspólnie oglądaliśmy płomienie pochłaniające powoli resztki drewna i roślin. Z tłumu stojącego przede mną co jakiś czas dało się wychwycić czyjś lament, szloch, płacz dziecka. Reszta stała lub siedziała z tym co zdążyli zabrać. Każdy ledwo trzymał się na nogach patrząc na jego palący się dobytek. Wtedy nagle przypomniałam sobie o mojej ciotce i wuju, których po chwili zaczęłam szukać nerwowo się rozglądając.
-Kogo szukasz?- zapytał Drake.
-Cioci i wujka- byli w schronie- odpowiedziałam dalej szukając moich opiekunów wzrokiem.
Nagle usłyszałam czyjś głos, po chwili zorientowałam się, że należał do mężczyzny jadącego na rowerze.
-Punkt medyczny zorganizowano w budynku ratusza! Punkt medyczny zorganizowano w budynku ratusza!- krzyczał, by wszyscy go usłyszeli i brnął dalej przed siebie powiadomić innych.
Nie zastanawiając się długo oddałam Hape Drake’owi i ruszyłam w stronę ratusza.
-Gdzie idziesz?- zapytał chłopak doganiając mnie.
-Do ratusza.
-Zaczekaj! Nie pędź tak!- zatrzymałam się- pójdziemy z Tobą.
Uśmiechnęłam się, ale i tak szybko szłam bardzo martwiąc się o Nancy i Ethan’a. Co jeśli coś im się stało? Byłam bardzo zmartwiona. Z naszego domu nic nie zostało. Przemierzaliśmy drogę w ciszy obserwując szczątki, które oszczędziły płomienie. Wszystko zniszczone. Po środku ruin stał ratusz, który nie  był taki jak kiedyś. Bez szyb w oknach, nadpalony, z brakiem niektórych elementów nie sprawiał wrażenia bezpiecznego budynku. Pomimo tego musiałam dowiedzieć się, czy moje wujostwo tam jest. A jeśli nie, to może ktoś ich widział? Przed budynkiem stało stoisko do opatrywania drobnych ran. Stanęliśmy tam na chwilę, by lekarz zobaczył otarcia Hope.
-Kingsley (czyt. Kingsli)!?- usłyszałam czyjś głos. Gwałtownie odwróciłam się w jego stronę. Należał do mojej sąsiadki. Miała na imię Adah i przyjaźniła się z moją ciocią. Kobieta posiadała czarne, piękne włosy spięte w koka i była ubrana w zielone spodnie i niebieską bluzkę.- byłaś u ciotki?- na te słowa rozszerzyłam oczy- jest ranna.
Kiwnęłam głową i spojrzałam na Drake’a i Hope. Wtedy Adah też przeniosła na nich wzrok.
-Drake? – chłopak skinął głową- Drake Hargrave (czyt. Hargrejw)? Twoja matka leży na tym samym oddziale co Nancy. Idź do niej, a ja zostanę z małą.
Oboje ruszyliśmy do ratusza. Weszliśmy przez podwójne drzwi. Wszędzie krzątali się ludzie, niekiedy dwójka dzieci ganiała radośnie po korytarzu. Budynek był cały z drewna. Skręciliśmy w stronę rejestracji, która, jak mniemałam, okazała się mało pomocna, bo kiedy jest dużo ludzi nikt nie nadążyłby zapisywać nazwisk, a niektóre przypadki nie mogły czekać.
-Ma pani spis nazwisk?- zapytałam.
-Niestety nie. A mogłabym w czymś pomóc?- zapytała kobieta w krótko ściętych włosach.
-Tak. Szukamy jakiegoś doktora.
-Poszukajcie na drugim piętrze.
-Dobrze, dziękujemy.
Czym prędzej ruszyliśmy na górę po schodach. W każdej sali leżeli ranni, a na korytarzu czuć było niemiły zapach drażniący nozdrza. Weszliśmy w pierwsze drzwi po prawej na drugim piętrze.
-Przepraszam, wie może ktoś gdzie jest jakiś lekarz?- zapytałam pacjentów z lekkimi obrażeniami, bo nie chciałam niepokoić tych z ciężkimi.
-Idźcie dalej.... powinien być na końcu korytarza.
-Dobrze, dziękuję. Życzę powrotu do zdrowia.- powiedziałam i wyszłam.
Sprawdziliśmy przedostatnie drzwi od końca i wreszcie natknęliśmy się na lekarza. Był wysoki i miał około czterdziestu lat. Nosił okrągłe okulary i miał lekki zarost oraz gęste, ciemne włosy.  
-Dzień dobry.
-O. Kingsley i Hargrave. Szukałem Was. Jesteście cali?- skinęliśmy głowami- Chodźcie za mną.
Serce coraz szybciej zaczęło mi bić. Bardzo się denerwowałam. Nie wiedziałam czy Nancy jest w poważnym stanie czy ma tylko małe zadrapanie. Weszliśmy do dużego pomieszczenia wypełnionego ludźmi, którzy większą część ciała mieli owiniętą bandażami, na których widniały duże, nieregularne, szkarłatne plamy.
-To Twojej ciotki?- lekarz pokazał mi wisiorek z srebrną zawieszką w kształcie kwiatu.
-Tak....- powiedziałam lekko zaniepokojona.- a co z Ethan’em? – zapytałam po chwili ciszy.
-Nie żyje... Odnaleziono go martwego i od razu pochowano w zbiorowej mogile... Przykro mi.
Mężczyzna zaprowadził nas do dwóch kobiet leżących obok siebie. Prawie całe były owinięte bandażami. Łącznie z głowami, na których zostały tylko otwory na usta, nos i małe szparki na oczy. Bez wahania przyklęknęłam obok ciotki. Nawet nie mogłam potrzymać jej ręki, bo była zabandażowana. A więc na pewno wszystko ją bolało.
-Nareszcie zasnęły. Powinny się znaleźć w prawdziwym szpitalu.- odparł doktor.
Zaczęłam płakać, pomimo prób powstrzymania łez te i tak lały się po policzkach.
-Nancy, wyjdziesz z tego....- mówiłam.
Drake także cały się trząsł, bo jego matka nie była w lepszym stanie niż moja ciotka. Kołysałam się lekko na boki, aż wreszcie poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.
-Powinniście iść. Muszą odpocząć- odparł lekarz.
Powoli wstałam nadal cała się trzęsąc i zaczęłam zmierzać ku wyjściu. Ostatni raz spojrzałam na zabandażowaną ciotkę i wyszłam na korytarz. Jeszcze bardziej zalałam się łzami. Drake czym prędzej mnie przytulił, a ja potrzebowałam odrobiny czułości w tak ciężkich chwilach.
-Będzie dobrze...- chłopak gładził kciukiem moje ramię- Zobaczysz....
Wyszłam z budynku z opuchniętymi oczami. Hope bawiła się w piaskownicy, a Adah siedziała przy niej. Kiedy tylko nas zobaczyła wstała i podbiegła do nas.
-Jest źle...
-Niestety- odpowiedział Drake.
-Wzięliście już porcję jedzenia?
-Nie- odpowiedziałam.
-Przyniosę Wam zaraz. Nocujemy dziś z rodziną w ratuszu na trzecim piętrze, przyjdziecie?
-Dziękujemy, przyjdziemy- odparłam.
Po tych słowach kobieta ruszyła w stronę budynku, a do nas podeszła lekko zaniepokojona Hope.
-Co z mamusią?- zapytała.
-Jest w szpitalu.- skłamał Drake.
-Ja chce ją zobaczyć...
-Oh.... już jest za późno na odwiedziny.- stwierdził chłopak mówiąc przez dzióbek.
Dziewczynka zaczęła mocno płakać. Drake natychmiast ją przytulił, ale ona go odepchnęła i wyciągnęła ręce w moją stronę. Bez wahania przytuliłam drobną osóbkę. Współczułam jej. Matka jest dla dziecka całym światem. Miałam nadzieję, że Nancy z tego wyjdzie... Ethan zginął... umarł, na zawsze. Nigdy nie wiesz kiedy rozmawiasz z kimś po raz ostatni.




poniedziałek, 20 lipca 2015

Rozdział 1 "Moje dzieciństwo i teraźniejszość"

     Moje dzieciństwo było jak jedna wielka tęcza. Mieszkałam w sporej wiosce o malowniczych zachodach i wschodach słońca rozciągających piękną paletę barw na błękitnym niebie. Ptaki zawsze radośnie ćwierkały nad ranem jakby rozbudzając wszystko do życia.
    Moi rodzice nie byli zbyt biedni, ale nie byli też bogaci, więc nawet nie myśleliśmy o tym, że mamy zbyt mało czy dużo pieniędzy. Po prostu były i już. Pozatym jako pięcioletnia dziewczynka nie interesowałam się zbytnio finansami moich rodzicieli.
     Mój tata pracował jako architekt i zarabiał na tyle wystarczająco, że mama mogła siedzieć w domu. Zajmować się dzieckiem i domem. Pamiętam jej zawsze łagodny i ciepły uśmiech jakim mnie obdarowywała.
     Mama miała ciemnobrązowe, długie włosy, które zwykle splatała w luźny warkocz i przekładała przez ramię. Jej błękitne oczy błyszczały szczęściem. Rzadko kiedy przyćmiła je fala łez. Moja rodzicielka miała kobiecą figurę i była szczupła.  Zawsze patrzyłam na nią z podziwem, była dla mnie ideałem i miałam nadzieję, że kiedyś będę tak piękna jak ona.
     Tata pracował przez cały tydzień do późnych godzin, więc rzadko kiedy mogłam ujrzeć choć na moment jego twarz. W sobotę rano, gdy tylko odtworzyłam swoje małe, ciekawskie oczka, biegłam co sił w nogach do sypialni rodziców, z trudem otwierałam drzwi i kładłam się między mamę i tatę przy czym trochę ich wybudzałam. Zawsze mocno przytulałam się do taty, bo to za nim najbardziej tęskniłam po całych pięciu dniach udręki, które dla dziecka były jak nieskończoność. Kiedy tylko tata unosił powieki, a jego oczom ukazywał się obraz małej dziewczynki tulącej się do jego torsu, na jego usta wkradał się delikatny uśmiech. Zawsze wtedy szczelniej przykrywał siebie i mnie kołdrą, a potem odwzajemniał uścisk i zamykał oczy ciągle się uśmiechając. Mama wtedy zazwyczaj wstawała z łóżka i szła do kuchni bez słowa mając ochotę mnie jednocześnie zabić za tak wczesną pobudkę jaką im szykowałam i kochać za to, że jestem tak dobrym dzieckiem. Mogliśmy tak z moim kochanym tatą leżeć cały dzień, ale po pewnym czasie zawsze przychodziła mama.
-Śniadanie!- krzyczała, choć jej głos i tak brzmiał słodko.
Tata wtedy przekręcał się na plecy, rozciągał się, ziewał, a po pewnym czasie wstawał biorąc mnie na barana i zbiegając pędem ze schodów.
-Tom. Mówiłam ci, żebyś tak nie robił.- odparła bardzo poważnie mama jedną rękę opierając na biodrze, a drugą unosząc z łopatką do naleśników w dłoni.
-Oj dobrze, już dobrze-tata postawił mnie na ziemię- kochanie moje.
Tata zbliżył się do mamy, objął ją w pasie, a ona zaczęła się głośno śmiać. Zawsze lubiłam patrzeć na czułości rodziców, wydawały mi się naturalne.
-Już nie będę Jane....- odparł tata przerywając sobie krótkimi i głośnymi pocałunkami w szyję mamy.
Moja rodzicielka z ogromnym uśmiechem odparła:
-dobrze...- i zaczęła znów głośno się śmiać patrząc ku górze. Nagle uśmiech zszedł jej z twarzy i pociągnęła nosem.- Naleśniki!- zawołała głośno, wyrwała się z objęć taty, chwyciła patelnię i pobiegła do zlewu, nad którym za chwilę uniósł się pióropusz pary- do stołu, ale już!- krzyknęła niezadowolona wskazując palcem na miejsce poza kuchnią.
Ja i tata spuściliśmy głowy i udaliśmy się do jadalni pewni, że przegraliśmy już tą bitwę.
     W niedziele prawie zawsze gdzieś wychodziliśmy. Do kina, teatru, restauracji. Rodzice byli wtedy bardzo szczęśliwi. Ja z resztą też, bo kiedy ma się pięć lat wyjście pięć kroków od domu jest czymś wspaniałym i bardzo podniecającym.
     Tak mijał cały tydzień i wszystko zaczynało się od nowa.
     Oczywiście do czasu. Gdy miałam osiem lat moi rodzice zmarli w pożarze ich własnego domu, podczas gdy ja byłam u cioci Nancy na wyjeździe. Znaleziono ich martwych, zwęglonych w łóżku, przytulonych do siebie z uśmiechem na twarzach.
     Od tamtej pory już na stałe mieszkam u ciotki. Jest ona młodą, dwudziestoośmioletnią kobietą. Ma narzeczonego, którego bardzo kocha. Jest wysoki, ma ciemne włosy, szare oczy i jasną karnację. Uchodzi za przystojnego mężczyznę choć jak dla mnie nie może równać się urodą z moim tatą, który był wysokim, postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną z ciemną karnacją, brązowymi włosami i piwnymi tęczówkami, które niejednokrotnie zlewały się ze źrenicami nie pozwalając się odróżnić.
      Rano oni wychodzą do pracy, ja do szkoły. Ciocia wraca o 14:00, zawsze wcześniej ode mnie. Ja i Ethan wracamy do domu zazwyczaj o tej samej porze, czyli o 15:30. Na stole czeka już na nas pyszny obiad, jaki przygotowuje Nancy. Po tym jak ucieszymy nasze burczące brzuchy ucinamy sobie krótką pogawędkę na temat minionego dnia. Opowiadamy co stało się smutnego, śmiesznego, dobrego, żenującego. Siedzimy tak przy stole zazwyczaj do 16:15. Wtedy każdy rozchodzi się do swoich obowiązków, czego zazdroszczę dorosłym, bo oni nie mają prac domowych.
     Lubię Ethana, jest miły, przyjazny, a razem z moją jasnowłosą, ładną ciocią stanowią śliczną parę. Nie trzeba się mną już opiekować tak jak kiedyś. Mam 14 lat i większość rzeczy robię sama, często pomagam w domu, bo chcę się odwdzięczyć za to, że ciocia mnie tu przyjęła. Gdyby nie to, zapewne wylądowałabym w sierocińcu, a tam wszystkie dzieci są tak samo ubrane i tak samo pozbawione miłości. Rzadko kiedy zdarza się miła pani opiekunka. Są to zazwyczaj podstarzałe, zgorzchniałe i wredne kobiety bez serca. Dzieci które tam trafiają zazwyczaj po ukończeniu osiemnastu lat są wykopywane poza sierociniec, by nie wyjadały już zapasów i nie marnowały wody, bo przecież są już pełnoletni i mogą sobie sami poradzić. Niestety młodzi ludzie nie znają wtedy świata, większość z nich się stacza za co inni obwiniają statut sieroty a nie- sierociniec.
     Cenię w Ethan’ie i Nancy to, że nawet nie próbują być dla mnie rodzicami. Są dla mnie jak ciocia i wujek, a czasami bardziej jak brat i siostra. Żartujemy, śmiejemy się, a w naszym domu panuje radosna atmosfera.
     Urodziłam się 12 Marca 1927 roku. Byłam przeuroczym dzieckiem o dużych oczach i pulchnych rączkach często wyciąganych w stronę mamy. Wszyscy sądzą, że jestem bardzo dojrzała jak na swój wiek i dużo doroślejsza od swoich rówieśników. Czasem kiedy patrzę na ich zachowanie pozostaje mi tylko pokręcić głową. Nie mam przyjaciółki, co najwyżej koleżankę. Jestem bardzo pilna w nauce i mam najlepsze wyniki w klasie.
     Pewnego dnia siedziałam już w swoim pokoju i czytałam chyba po raz setny tą samą, ulubioną książkę, kiedy weszła Nancy.
-Masz wszystko?
Oderwałam się od czytania i spojrzałam w stronę ciotki, która stała w drzwiach rękę opierając na białej futrynie.
-Yhm.- potwierdziłam i wróciłam do czytania.
-Sprawdzałaś?
-Nie, ale mam!- nieco podniosłam głos i się zdenerwowałam. Czy musi po raz setny pytać o to samo?!
-Nie dyskutuj tylko sprawdź!
-Yyyyyy...- wydałam pomruk niezadowolenia i zrobiłam zniesmaczoną minę.
-Kochanie...- Nancy podeszła do mnie i położyła mi dłoń na plecach- wiesz, że to dla twojego dobra....- zapadła chwila ciszy przerywana tylko brzdąkaniem w dużym plecaku – ja codziennie sprawdzam i jakoś nic mi się nie stało- zakończyła delikatnie i podniosła się.
-Wiem ciociu. Przepraszam- nie wiem co we mnie wstąpiło. Nigdy nie podniosłam na nią głosu.
Ale to nie zmienia faktu, że bardzo nie lubiłam sprawdzać codziennie zawartości plecaka choć nic nie wypakowywałam. Bo przecież czemu miałabym to robić? Żeby zjeść ohydny, suchy chleb albo twarde herbatniki?
     Tak, mój okres młodości, dojrzewania, kiedy to powinnam szaleć i biegać z chłopcami, przypadł na największy konflikt zbrojny w historii ziemi- drugą wojnę światową. Każdy na wiosce (nie wiem jak jest gdzie indziej, bo nie mamy kontaktu z ludźmi mieszkającymi dalej niż 15 kilometrów od nas. Wojna to nie czas na podróże) plecak z kilkoma ubraniami, jedną parą butów, płaszczem, kocem, karimatą i, co najważniejsze, jedzeniem. Te plecaki są naprawdę ogromne i nadzwyczaj pakowne. Są po to, żeby w razie nalotu (które ostatnio zdarzają się często) zabrać część rzeczy potrzebnych do przeżycia, bo możliwe, że po wyjściu ze schronu okaże się, że nie mamy dokąd wracać. To straszne, wszyscy żyją w ciągłym stresie i czuwają całą noc, by nie spłonąć żywcem. Żadna noc odkąd skończyłam dwanaście lat nie była spokojna. Wszyscy wpół czuwali, wpół spali, by chodź chwilę odpocząć. Ale nigdy nikt nie znał godziny ani dnia nalotu. Co najwyżej przyszły do nas wieści, że samoloty zbliżają się do nas i mogliśmy się nieco lepiej przygotować. Ale i tak co mogliśmy zrobić? Co najwyżej pochować wcześniej jedzenie i wziąć kołdry do schronu. Nic pozatym.
     Pewnego dnia z trzech głośników przy głównej alejce znów rozbrzmiał alarm mrożący krew w żyłach i napawających wszystkich strachem. Każdy nerwowo zaczął się rozglądać. Złapałam plecak i wypadłam jak oparzona z pokoju spotykając po drodze biegnącą ciocię.
-Kochana! Zapomniałam spakować aktów urodzenia i dokumentów! Nie zdążę!- mówiła pośpiesznie.
-Więc ja schowam jedzenie, a Ty pakuj dokumenty. Spotkamy się w schronie.
-Na pewno?- upewniła się Nancy.
-Na pewno.- kiwnęłam głową i lekko się uśmiechnęłam po czym popędziłam na dół po schodach.
Wpadłam do kuchni, chwyciłam skrzynkę i napakowałam tam konfitur, chleba, sera i mięsa. Plecak zostawiłam przy blacie. Chwyciłam skrzynię i z trudem zaniosłam ją do ogrodu, gdzie po paru krokach przykucnęłam. Odtworzyłam drewnianą klapę i moim oczom ukazał się dość głęboki dół. Nie zastanawiając się długo włożyłam tam  zawartość skrzynki i zamknęłam drzwiczki na kłódkę, do której klucz schowałam do plecaka gdy tylko wróciłam do domu. Sprawdziłam szybko czy okna są zamknięte, chwyciłam plecak i w drodze do drzwi pokonanej biegiem go założyłam. Zamknęłam dom na klucz, który także schowałam do bocznej kieszonki i spojrzałam w niebo. Na naszą wioskę leciał grad bomb zapalających.
-Za późno...- wyszeptałam do siebie.

Skończyłam wiązać but i popędziłam w stronę schronu. Nagle przede mną spadł zapalony słup. Przeskoczyłam go i mknęłam czym prędzej na policzkach czując nieznośne ciepło, które zdawało się przypalać mi skórę. Sprawnie przebierałam nogami aż wreszcie zatrzymałam się, bo mój wzrok przykuła bomba zapalająca lecąca wprost na mnie, a były one bardzo duże. Serce zaczęło mocniej bić. Musiałam w ciągu kilku sekund zdecydować: biec do schronu i narażać życie czy uciekać. Bardzo się przestraszyłam. Zaczęłam się cała trząść i odtworzyłam szeroko wypełnione strachem oczy. Noga nie chciała drgnąć w żadną stronę, a ja musiałam podjąć decyzję! Starałam się jak najszybciej przeanalizować zalety i wady drugiej opcji. Tętno szaleńczo przyśpieszyło, a po policzkach spływał pot. Jak widać zastanawiałam się zbyt długo, bo ktoś pociągnął mnie mocno za nadgarstek i zaczął szybko biec nie puszczając mojej ręki. Był to chłopak wyższy ode mnie z siostrą na plecach przywiązaną do nich chustą.

wtorek, 14 lipca 2015

Prolog
     Zieleń... kolor nadziei, którą z dnia na dzień traciłam coraz bardziej. Kolor równowagi, harmonii, która została zachwiana poprzez rządzę zysku, władzy, nie zważając na krzywdę niewinnych ludzi zabijanych tylko ze względu na ich miejsce zamieszkania. Kolor, który tak rzadko dane nam było oglądać. Częściej zdarzało nam się widzieć agresywną czerwień pochłaniającą domy i lasy, lejącą się z wiotkich ciał poprzez widoczne, duże rany i wypuszczaną na nas z nieba przez duże samoloty. Czytując moje stare, zniszczone pamiętniki tytuł nasuwa się sam „Wyjdź z mroku i ujrzyj zieleń”. A jednak mam wątpliwości czy właśnie tak powinna nazywać się ta przepełniona cierpieniem historia. Coraz częściej myślę o nas jak o kwiatach spowitych popiołem. Urodzeni na czystej ziemi i rosnący na niej pewni tego, że kiedyś, w odpowiednim momencie, rozkwitniemy i będziemy cieszyć się słońcem. Jednak nigdy nie dane nam było tak żyć, bo to co się stało nigdy nas nie opuści i nigdy nie da nam stać się piękną rośliną podziwianą przez innych. Kiedy byliśmy jeszcze zaledwie pąkami, początkiem pięknych kwiatów, spadł na nas popiół krzywdząc nasze delikatne, wrażliwe, aksamitne, nie w pełni rozwinięte płatki. Musieliśmy żyć, nikt z nas nie chciał umierać, więc piliśmy brudną wodę i rośliśmy na kwaśnej, zanieczyszczonej glebie. Zmuszeni szybko dojrzeć i rozwinąć słaby kwiat, by przyjąć więcej słońca i poprosić o pomoc poprzez swój wygląd oszpecony biedą, by lepiej sobie poradzić. A przecież byliśmy tylko dziećmi, które potrzebowały pomocy, a z czasem zmuszone były poznać okrutny świat dorosłych, co powinno stać się dopiero za kilka lat. I choć czas nieubłaganie płynie, a gleba pode mną wydobrzała, w moich żyłach wciąż pulsuje kwas, którego ciężko mi się wyzbyć i który będzie towarzyszył mi przez całe życie. Jestem teraz starsza, mądrzejsza, opanowana i mogę, mam nadzieję, opisać tą historię bez uprzedzeń, nienawiści i smutku, jakie szalały w mojej duszy jeszcze jakiś czas temu. Chociaż ta opowieść przysporzy mi wiele bólu to mam nadzieję, że choć jedna osoba wyciągnie z niej wnioski i spojrzy na swoje życie poprzez pryzmat moich opowieści.


Wstęp...
     Zapewne wielu z was kojarzy mnie z bloga Frost&Snow. Chciałam serdecznie powitać zarówno tych, którzy już mnie znają jak i tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z moimi opowieściami. Ten blog będzie wyglądał nieco inaczej niż mój poprzedni.
Teraz bardzo bym prosiła, żebyście uważnie przeczytali poniższe punkty i do tych, które tego wymagają- zastosowali się.
1.      Na tym blogu nie będę dodawać tekstów od siebie pod postem. Na jakieś ważniejsze powiadomienia albo pytania będę przeznaczała osobny post.
2.      Nie chciałabym widzieć na tym blogu komentarzy typu „Świetny rozdział. Czekam na next’a”. Chciałabym widzieć w komentarzach, jeśli takowe będą, wasze odczucia towarzyszące Wam podczas czytania, wrażenia, wnioski wysnute z tekstu, przemyślenia, refleksje itp. I bardzo proszę uszanujcie moją proźbę!
3.      Posty będą dodawane co jakiś tydzień w związku z tym, że chciałabym, żeby były pisane tylko w przypływie weny i tylko z serca, a nie z przymusu.
4.      Nikogo tu nie zmuszam do komentowania ani rozpowszechniania bloga. Wejdzie na niego ten, kto będzie chciał.

5.      Mam nadzieję, że moje opowiadanie skłoni Was poniekąd do refleksji i przemyśleń na temat otaczającej nas rzeczywistości.